Byłam przekonana, że moja miłość do Madery jest tą jedną, jedyną i żadne, ale to absolutnie żadne inne miejsce na ziemi nie może się z nią równać. Że nigdy, przenigdy żaden krajobraz nie zapadnie mi tak głęboko w serce i że moja odpowiedź na pytanie: „Jakie miejsce chciałabyś odwiedzić ponownie?” zawsze będzie się zaczynała na literę M… I wtedy pojechaliśmy do Słowenii.
Kolejny urlop zbliżał się wielkimi krokami. Termin ustalony z kierownikiem – druga połowa sierpnia. Pozostawało wybrać miejsce. Tyle, że wciąż brakowało nam czasu, by usiąść, zastanowić się, zarezerwować jakiś nocleg. Nawet nie pamiętam skąd mi się wziął ten pomysł, po prostu pewnego dnia, przeglądając Internety zapytałam: „A może Słowenia?”.
Nigdy wcześniej nie brałam tego kraju pod uwagę jako miejsca „na wakacje”. Właściwie rozważałam Chorwację, która już od kilku lat „chodzi ni po głowie”, ale rosnąca popularność tejże i fakt, że jedziemy w sezonie turystycznym – czytaj: będą tłumy – odstraszyła mnie skutecznie. O Słowenii nie wiedziałam nic, poza tym że jest szansa, by było mniej ludzi.
Muszę przyznać, że do momentu wyjazdu chodziło za mną przeświadczenie, że z jakiegoś powodu ta wyprawa nie dojdzie do skutku. Perspektywa dziesięciu dni w obcym kraju wydawała się zbyt piękna, by mogła być prawdziwa. Od lat bowiem mój urlop kończył się po tygodniu, a kolejny tydzień zajmowałam się ogarnianiem rzeczywistości, co skutkowało tym, że wracałam do pracy zmęczona tak samo, jak przed wyjazdem. Poza tym stres wywoływał fakt, że jedziemy własnym autem – pierwszy raz tak daleko. Czas jednak mijał, a świat się nie zawalił. 15 sierpnia 2022 r. wyruszyliśmy w najpiękniejszą – jak dotychczas – podróż w życiu.
Dojazd
Próba dojazdu z Białegostoku do Słowenii bez noclegu byłaby wyczynem karkołomnym, dlatego postanowiliśmy wyruszyć spod Nowej Dęby (woj. podkarpackie), gdzie spędzaliśmy weekend z przyjaciółmi. Granicę ze Słowacją przekroczyliśmy w Barwinku. Tam też, w „budce” przy przejściu kupiliśmy winiety. To opłaty drogowe – obowiązują we wszystkich trzech państwach przez które jechaliśmy. W Barwinku dostępne były te na Słowację i Węgry. Przed wyjazdem sprawdźcie aktualne ceny winiet. Można je kupić wcześniej za pośrednictwem Internetu, choć nasze doświadczenia pokazują, że są też dostępne na przejściach granicznych lub stacjach benzynowych, znajdujących się przy granicy państw.
Podczas podróży korzystaliśmy z nawigacji Google Maps i muszę przyznać, że przez Słowację przejechaliśmy całkiem szybko i sprawnie. Oczywiście szybko na tyle, na ile pozwalały nam przepisy i znaki drogowe. Po pierwsze – ze względów bezpieczeństwa (nie znaliśmy trasy, choć warunki na drodze mieliśmy znakomite), po drugie – ze względu na widoki, po trzecie – wzięliśmy serio legendy o nadgorliwości słowackich policjantów i wysokich mandatach.
Na Węgry wjechaliśmy przez przejście w miejscowości Tornyosnémeti (między Koszycami a Miszkolcem). O ile Słowacja intrygowała górzystym krajobrazem, o tyle Węgry wydały mi się płaskie i w dużej mierze podobne do nizinnej Polski.
Nie zatrzymywaliśmy się na dłużej, zaliczyliśmy chyba dwa krótkie postoje. Do Słowenii wjechaliśmy niemal niezauważalnie. Prawdę powiedziawszy musiałam sprawdzić jak się nazywa to przejście, by wskazać Wam punkt orientacyjny. Ponoć w wykazie przejść granicznych jest to: Torniyszentmiklos (Országút) – Pince (autostrada).
Po całodniowej podróży, zameldowaliśmy się pod Ptujem, po czym… ruszyliśmy by zobaczyć miasto po zmroku.
Ptuj
Ptuj był jedynie przystankiem na naszej drodze. To jedno z najstarszych i ponoć (bo zbyt mały fragment tego kraju zobaczyliśmy, by móc to ocenić) najpiękniejszych miast Słowenii, ulokowane nad rzeką Drawą, u podnóża wzgórza, na którym „pyszni się” zamek. Pierwsza wzmianka o zamku Ptuj pojawiła się w I połowie XII wieku. Na przestrzeni kolejnych wieków, zmieniali się jego właściciele i wygląd. W 1945 r. obiekt wraz z całym wyposażeniem stał się częścią muzeum miejskiego. Dziś znajduje się tam muzeum regionalne, a w nim m.in. wystawa broni, bogata kolekcja mebli i gobelinów, zbiory obrazów z motywami tureckimi czy wystawa dawnych instrumentów muzycznych. Sprzed wejścia do zamku można podziwiać piękną panoramę miasta. Zwiedzanie może zająć kilka godzin, ale warto. Szczególnie jeśli jesteście wrażliwi na sztukę i architekturę.
Nasz ograniczony czas w Ptuju nie pozwolił nam na zwiedzenie innych atrakcji, ale nie mogliśmy sobie odmówić spaceru po przepięknej starówce z górującą nad nią wieżą miejską, uroczymi kamieniczkami i wąskimi uliczkami. Ptuj ma wyjątkowo dobrze zachowany średniowieczny układ urbanistyczny, to prawdziwa gratka dla miłośników historii i architektury. Wizyta tam przypomina trochę wyprawę w przeszłość – wystarczy odrobina wyobraźni.
W Ptuju pierwszy raz mieliśmy okazję z ciekawością podglądać Słoweńców, siedząc w maleńkiej kawiarence. To, co natychmiast rzuciło nam się w oczy, to odmienne od polskiego poczucie czasu, uśmiech, celebrowanie życia – każdej jego chwili, od porannej filiżanki kawy, po kąpiel w morzu o zachodzie słońca. Świadkami podobnych scen, będziemy jeszcze u kresu naszej podróży, w Koprze, gdzie przekonamy się, że w tej samej knajpce, codziennie spotykają się w drodze do pracy ci sami ludzie, tworząc swego rodzaju wspólnotę. To jednak dopiero przed nami, a tymczasem pora ruszyć w dalszą drogę.
Baza wypadowa Bovec
Naszym miejscem docelowym i bazą wypadową był Bovec – niewielkie miasteczko położone w kotlinie u zbiegu rzeki Soczy i potoku Koritnica. Wybraliśmy tę lokalizację ze względu na Alpy Julijskie oraz bliskość Parku Narodowego Triglav.
Zatrzymaliśmy się w apartamencie Stari Kovač – nieduży pokój z aneksem kuchennym i łazienką oraz antresolą, na której ulokowana była sypialnia okazał się dla nas strzałem w dziesiątkę, spełniał wszystkie nasze oczekiwania, a z okna roztaczał się piękny widok na góry (a jakże!). Od razu poczuliśmy się tam jak w domu, zwłaszcza, że właściciele – małżeństwo Państwo Oberstar – przywitali nas uśmiechem, kieliszkiem lokalnego trunku domowej roboty i… informacją, że język polski rozumieją lepiej aniżeli angielski.
Bovec – Wodospad Virje – Jezioro Plužna – Wodospad Boka – wzdłuż Soczy – Bovec
Następnego dnia pierwsze kroki skierowaliśmy do tamtejszego punktu informacji turystycznej, gdzie dostępne były bezpłatne materiały dotyczące proponowanych tras wycieczkowych oraz okolicznych atrakcji. Pracownicy punktu swobodnie komunikowali się w jeżyku angielskim, więc jeśli władacie tym językiem, to bez problemu uzyskacie wszelkie, niezbędne informacje.
Pozostawało opracować plan działania. Zdecydowaliśmy, że zaczniemy od krasowego wodospadu Virje – położonego na zachód od Bovca, na rzece Glijun. My ruszyliśmy pieszo, ale niedaleko wodospadu, znajduje się parking, więc można podjechać tam autem, a krótka, niezbyt wymagająca trasa, nadaje się na wycieczkę z dziećmi. Wpadający do niewielkiej sadzawki wodospad ma 12 metrów wysokości i 20 szerokości. Urokliwe miejsce służy turystom jako przystanek na trasie, ale też jako miejsce kąpieli.
Niedaleko wodospadu znajduje się elektrownia wodna (HE Plužna) i sztuczny zbiornik o wymiarach 150 m x 100 m, wybudowany między 1927 a 1931 rokiem, gdy potrzebna była dodatkowa energia elektryczna dla planowanej budowy linii kolejowej łączącej miasta Most na Soči i włoskie Tarvisio. Budowa nie doszła do skutku, a zbiornik służył elektryfikacji Górnej Doliny Soczy. Nieopodal znajduje się silne źródło rzeki Glijun. Wkrótce po tym jak woda wypływa ze źródła, trafia 170-metrowym kanałem do rezerwuaru, znanego jako Jezioro Plužna. Z jeziora woda płynie kilometrowym kanałem, docierając do stalowej rury ciśnieniowej i ostatecznie spada 66 m do tzw. turbiny Francisa. Zbiornik jest napełniany bądź opróżniany w zależności od zapotrzebowania na energię elektryczną lub w związku z zaopatrzeniem w wodę. Rocznie HE Plužna produkuje 5300 MWh.
Następnym punktem naszej wyprawy był wodospad Boka, mający – według różnych źródeł – wysokość 144 lub 136 m i będący najwyższym wodospadem Słowenii. Jego wody wypływają z podziemia, a następnie spadają ze 106-metrowego klifu. Można go podziwiać z punktu widokowego, oddalonego od szosy 203 o ok. 20 minut marszu. Nie każdy lubi piesze wycieczki, więc spieszymy donieść, że w pobliżu szosy znajduje się parking.
W drodze z Plužnej do wodospadu, nie mogliśmy oprzeć się pokusie i… zamoczyliśmy nogi w przepięknej Soczy o niezwykłym, turkusowym kolorze, po czym urządziliśmy sobie odpoczynek na brzegu. Nie da się opisać naszego zachwytu – przepiękna rzeka, białe wapienne nabrzeże, a w tle Alpy. Coś pięknego. Myślę, że to był właśnie ten moment, gdy zakochałam się w Słowenii.
Powrót do Bovca zafundowaliśmy sobie wzdłuż Soczy. Niestety, okazało się, że zaznaczony na mapie szlak prowadził w dużej mierze asfaltową drogą. Na szczęście mało uczęszczaną i z pięknymi widokami, ale asfalt jakoś nie należy do moich ulubionych tras spacerowych ;). Pokonaliśmy w sumie kilkanaście kilometrów w wysokiej temperaturze. I choć nie żałujemy ani momentu, nasze stopy zostały zmasakrowane. O dalekich wyprawach następnego dnia nie było mowy.
Kiedy plan nie wypali, czyli ucieczka przed burzą i taniec na drodze
W Bovcu (pojęcia nie mam czy powinnam odmieniać tę nazwę) znajduje się najdłuższa kolejka linowa w Słowenii, która wwozi turystów na wysokość ponad 2300m n.p.m., w Alpy Julijskie, a konkretnie – masyw Kanin. Na to zresztą wskazuje nazwa tejże kolejki – Kanin Cabel Car. Bilet w obie strony kosztuje niemało, bo 50 euro, ale warto.
Z górnej stacji kolejki hordy turystów, głodnych przygody ruszają: a) zdobyć szczyt Kanin (2587m) b) zrobić sobie zdjęcie w oknie Prestreljenik c) przejść się grzbietem górskim po granicy słoweńsko-włoskiej i napaść oczy obłędną panoramą Alp d) przekonać się czy naprawdę z góry widać Morze Adriatyckie e) wypić kawę (tak, jest tam knajpa). Nasz plan obejmował punkty b, c i d, ale…
Gdy tylko spojrzeliśmy w górę, wiedzieliśmy, że wjechaliśmy za późno, by zrealizować plan w całości, a i pogoda może nam nie pozwolić na górskie szaleństwa. Ledwo wyruszyliśmy na szlak, zaczęło wiać. Zimny, porywisty wicher sprawił, że w ruch poszły bluzy, a gdy zaczęło kropić – przeciwdeszczowe spodnie, kurtki i osłony na plecaki. Ambicja kazała mi iść dalej, ale zdrowy rozsądek i Misiek – żeglarz, co na chmurach się zna – mówili jednym głosem: „Zawracamy!”. No i zawróciliśmy.
W ostatniej chwili dobiegliśmy do stacji kolejki, gdy rozszalała się wichura i zaczęło lać. Pracownicy stacji nakazali turystom wejść do budynku, siła wiatru była tak duża, że zatrzymano kolejkę. Musicie wiedzieć, że jazda w jedną stronę zajmuje ok. 40 minut, tak więc… nawet nie chcę sobie wyobrażać jak się czuli ci, którzy utknęli na trasie, wisząc w kołyszącym się wagoniku. My tymczasem zabunkrowaliśmy się w ciepłym pomieszczeniu podjadając batoniki, a następnie grzeczniutko zjechaliśmy do miasteczka. Górska wyprawa zakończyła się co prawda niepowodzeniem, ale… mamy co wspominać.
Po południu wybraliśmy się na obiad i tu odkryliśmy kolejną rzecz – Bovec jest małym miasteczkiem. Na tyle małym, iż fala turystów okupuje knajpy tak skutecznie, że można utknąć w kolejkach na długo lub odejść głodnym. Na szczęście mają tam sklepy, a my mieliśmy w naszym lokum aneks kuchenny. Byliśmy uratowani! Zrobiliśmy więc zakupy, ugotowaliśmy obiad i zafundowaliśmy sobie „dzień leniwca”.
Wieczorem usłyszeliśmy muzykę, wyściubiliśmy więc nosy i – ku naszemu zdumieniu – odkryliśmy, że część głównej ulicy została zamknięta, ustawiono scenę i krzesełka dla publiczności, a występ dawał nieznany nam słoweński band, serwujący całkiem przyzwoitą muzykę. Było w tym obrazku coś magicznego – ci, cieszący się, roześmiani, tańczący na ulicy ludzie, wydawali się tak po prostu szczęśliwi. Nie pierwszy zresztą raz podczas tej podróży, pomyślałam że ludzie tu żyją inaczej, czas płynie tu wolniej, a celebrowanie życia jest czymś naturalnym.
Spacer z widokiem na Bovec
Urlop to urlop. Jest nie tylko po to, by zwiedzać, ale też po to odpocząć, pospacerować niespiesznie i napaść oczy pięknymi widokami. Kolejny dzień naszego pobytu w Słowenii był właśnie taki. W planach mieliśmy ponad pięciokilometrowy spacer po okolicy. Trasy prowadzące przez pastwiska (należy pamiętać, by zamykać za sobą bramę), leśne ścieżki, wielkie głazy, a w końcu widok na kotlinę, w której leży miasteczko Bovec i otaczające je góry.
Tu należy Wam się małe wyjaśnienie. Otóż tak, szlaki turystyczne wokół Bovca potrafią przebiegać przez prywatne pola i posesje. Było to dla nas w pierwszej chwili pewnym zaskoczeniem, bo w Polsce jest to raczej nie do pomyślenia – wszyscy zawzięcie się grodzą, a intruzów szczują psami (interpretacja słowa „psy” – dowolna). Słoweńcy najwyraźniej wyżej cenią sobie profity płynące z turystyki, aniżeli prywatność. Sprawę załatwili w prosty sposób – kiedy nagle wyrośnie przed Wami na szlaku brama, prowadząca na pastwisko, zazwyczaj będzie tam również tabliczka z prośbą, by ją zamykać (coby owce nie uciekły). A więc nie obawiajcie się srogich gospodarzy, nie zabłądziliście – otwieracie bramę, wchodzicie, zamykacie za sobą, zręcznie omijacie owcze odchody, a docierając do kolejnej bramy powtarzacie procedurę. Można? Można! Przynajmniej w Słowenii.
Tolmin – Kozlov Rob – Wąwóz Tolmin – wodospad Beri – zachód słońca nad Soczą
Plan na kolejny dzień obejmował wyprawę do Tolmina – największego miasta w Dolinie Soczy. Cóż nas tam sprowadziło? Kozlov Rob – wzgórze z ruinami zamku, którego historia sięga XII wieku.
Niedaleko wzgórza znajduje się duży parking, więc można spokojnie zostawić auto, spakować do plecaka butelkę wody i ruszyć w górę. 426 m n.p.m. to dokładnie tyle, by nie zdążyć się zmęczyć, ale wystarczająco dużo, by zafundować zrobić sobie przyjemny spacer wśród drzew. Po drodze podziwialiśmy piękno słoweńskiej przyrody, część gatunków drzew była opisana, natknęliśmy się też na jaszczurki, a w okolicy zamkowych ruin – na żmije.
Zamek pełnił rolę obronną, na przestrzeni wieków zmieniał właścicieli i wygląd – dwie duże przebudowy miały miejsce po trzęsieniach ziemi w 1348 i 1511 roku. Ostatni remont przeprowadzono w 1608 r. W drugiej połowie XVII wieku, za panowania rodu Coroninich zamek został opuszczony, a właściciele przenieśli się do nowego budynku w Tolminie, gdzie dziś mieści się Tolmińskie Muzeum, w którym prezentowane jest dziedzictwo kulturowe Doliny Soczy. Do muzeum niestety nie dotarliśmy – trochę żałuję, ale tym razem wygrała perspektywa spędzenia czasu na świeżym powietrzu.
Jest takie powiedzenie, że najpiękniejsze rzeczy w życiu są za darmo. Bezpłatny jest też wstęp do zamkowych ruin, gdzie z murów roztacza się piękna panorama Tolmina, Doliny Soczy i otaczających je Alp.
Na szczyt prowadzi kilka ścieżek, zdecydowaliśmy więc, że zejdziemy inną, aniżeli ta, którą wchodziliśmy. To świetna opcja dla tych, którzy szybko się nudzą czyli np. dla małych turystów, zwłaszcza że poleciłabym tę trasę także rodzinom z dziećmi. Kilkulatki powinny dać radę, no chyba że mają akurat ten gorszy dzień…
Kolejnym punktem naszej słoweńskiej wyprawy była wizyta w Wąwozie Tolmin. Zdjęcia i filmy nie oddają piękna tego miejsca. Dwukilometrowa trasa wiedzie wąwozami rzek Tolminka i Zadlaščica. To jedyne miejsce w Słowenii, gdzie dwie rzeki łączą się ze sobą w wąwozie i najpiękniejsze wejście do Triglavskiego Parku Narodowego. Przejście całej trasy zajmuje ok. 1,5 godziny, chyba że co chwilę zatrzymujecie się, by zrobić zdjęcie. Bilety kosztowały 10 euro za osobę, a jeśli przyjeżdżało się w sezonie turystycznym po godz. 16.00 to ceny były niższe – 8 euro. W 2023 roku wprowadzono ograniczenie liczby osób, które mogą jednocześnie, o danej godzinie, wejść do wąwozu, warto więc zarezerwować bilety wcześniej, przez Internet: https://www.soca-valley.com/en/attraction/tolmin-gorges/.
Dzień jeszcze się nie skończył, choć na wizytę w Tolmińskim Muzeum było już za późno. Zaczęliśmy więc rozglądać się za jakąś atrakcją w okolicy, najchętniej w plenerze, gdzie wejście nie będzie ograniczone czasowo. Mapa wskazywała, że niedaleko Tolmina znajduje się 36-metrowy wodospad Beri, powstały na rzece Godiča.
Auto zostawiliśmy na małym, bezpłatnym parkingu na obrzeżu miejscowości Poljubinj. Piękna, niezbyt wymagająca, godzinna trasa biegnie przez las i wzdłuż rzeki. To kolejna gratka dla spragnionych kontaktu z naturą.
Dzień zakończyliśmy… przy drodze powrotnej do Bovca. Zjechaliśmy na parking tuż nad rzeką Soczą, by podziwiać przepiękny zachód słońca – cudowne, ciepłe światło kładące się na szczytach gór i odbijające się w wodzie. Czysta magia. Dla takich chwil naprawdę warto żyć i podróżować…
Spacer z widokiem na Alpy, czyli Masyw Kanin – podejście drugie
Nie mogliśmy sobie darować przerwanej wycieczki w Masywie Kanin, więc… wróciliśmy. Tym razem wyruszyliśmy znacznie wcześniej, by zdążyć zrealizować nasz plan.
Po dojechaniu do ostatniej stacji kolejki, ruszyliśmy w kierunku górskiego grzbietu, biegnącego po granicy słoweńsko-włoskiej. Dość szybko przekonaliśmy się, że faktycznie, przy dobrej widoczności można zobaczyć w dali Morze Adriatyckie. Im wspinaliśmy się wyżej, tym piękniejsze widoki roztaczały się wokół nas. Sama trasa nie była mocno wymagająca, ale komuś, kto na co dzień nie uprawia sportu, potrafiła dać w kość. Był to wszakże wysiłek adekwatny do nagrody.
Po dotarciu na szczyt, choć trudno to nazwać szczytem – nawet na mapie to miejsce nie ma nazwy, więc chyba właściwsze byłoby stwierdzenie najwyższy punkt tej części górskiego grzbietu, trafiliśmy na słupek graniczny, a przed naszymi oczami rozpostarła się obłędna panorama Alp. To był chyba najpiękniejszy widok podczas całej naszej słoweńskiej wyprawy.
Aby zrealizować kolejny punkt programu, czyli odwiedzić popularną atrakcję turystyczną, jakim jest Okno Prestreljenik, musieliśmy się nieco cofnąć i zejść niżej, by dotrzeć do ferraty. Nazwa ferrata oznacza „żelazną drogę”, jest to szlak o charakterze wspinaczkowym, wyposażony w stalową linę, do której możemy się przypiąć dla bezpieczeństwa. Żadne z nas kozice górskie, ale mimo że ferraty kojarzą się z wymagającymi, często niebezpiecznymi trasami, ta wiodąca do Okna Prestreljenik opisywana była w przewodnikach jako łatwa, polecana nawet rodzinom z dziećmi. I faktycznie tak było. Szlak wiódł wąską półką skalną, wzdłuż której przymocowana była stalowa lina – wystarczyło się trzymać i zachować ostrożność. Jedyną większą trudnością był skalny uskok, gdzie należało wspiąć się po metalowych klamrach. Dla nas to była pierwsza ferrata w życiu – fajne, nowe doświadczenie, choć nie polecamy osobom z lękiem wysokości, o słabych nerwach czy problemach zdrowotnych wpływających na zdolność utrzymania równowagi np. zawroty głowy.
Samo Okno Prestreljenik to naturalny otwór w skale o wymiarach 10 x 7,5 metra, znajdujący się na wysokości 2390 m n.p.m. Istnieje legenda wedle której powstał wskutek uderzenia diabła, który założył się z Maryją o to, które z nich pierwsze dotrze do Świętej Góry. Diabeł wybił otwór w skale, chcąc skrócić sobie drogę. Okazało się jednak, że na darmo – Maryja czekała na niego u celu podróży.
Okno nieco nas rozczarowało ograniczonym, zwłaszcza wobec tego co widzieliśmy z górskiego grzbietu, widokiem. Nie pomagał też fakt, że był tam mały tłumek chętnych, by przez nie wyjrzeć.
Najbardziej irytującym odcinkiem naszej kanińskiej trasy okazało się zejście spod Okna, po piarżystym zboczu. Przydały się tutaj kijki trekkingowe, które Misiek przytwierdził w ostatniej chwili do plecaka. Pewne niebezpieczeństwo stanowiły kamyki, spadające w dół spod stóp tych, którzy schodzili – staczając się po zboczu mogły uderzyć turystów, którzy znajdowali się nieco niżej.
Po zejściu rozpoczęliśmy wędrówkę w kierunku szczytu Kanin, ale szybko stało się jasne, że nie zdążymy wrócić do momentu ostatniego zjazdu kolejki. Wracaliśmy więc z poczuciem niedosytu i mocnym postanowieniem, że wrócimy.
Przy okazji, niedaleko dolnej stacji kolejki, obok miejsca dla kamperów, odkryliśmy bardzo fajną knajpkę „Kaninske Legende” – serwowali naprawdę smaczne jedzenie i pyszną kawę, nie było tam dzikich tłumów, a do tego obsługiwali nas dwaj bracia, zawsze z uśmiechem na ustach, co – ku naszemu rozczarowaniu – nie było wcale oczywistością. Trafiliśmy w dwa miejsca, gdzie obsługa zachowywała się jakby turyści byli złem koniecznym i do restauracji, gdzie jedzenie było OK, ale trudno nazwać je smacznym. Tak więc „Kaninske Legende” polecamy serdecznie.
Bled – jezioro, zamek i ładny widoczek
Będąc w Słowenii nie mogliśmy ominąć miejsca, uważanego za największą atrakcję turystyczną tego państwa – Jeziora Bled. Turkusowa woda, zamek i wysepka – ten bajkowy obrazek znajduje się chyba w każdym folderze reklamowym.
Zaparkowaliśmy na sporym parkingu w pobliżu stacji kolejowej Bled Jezero (na mapie znajdziecie to miejsce pod nazwą Bled Parking przy ulicy Kolodvorska cesta). Zwiedzanie zaczęliśmy od… kawy w przydworcowym barze – niebo było tego dnia pochmurne, a my – wrażliwi na spadki ciśnienia – półprzytomni po podróży.
Następnie ruszyliśmy spacerkiem wzdłuż jeziora do zamku. Szybko przekonaliśmy się, że jest to… turystyczny produkt. Ludzi zdecydowanie więcej, aniżeli w innych, odwiedzanych przez nas miejscach, no i te „wagoniki na kółkach”, w których można objechać jezioro… Tę samą, sześciokilometrową trasę da się pokonać także pieszo lub na rowerze. Na chętnych czekają też zorganizowane rejsy lub łódki do wypożyczenia (płatne za godzinę), przy pomocy których można dotrzeć do wyspy Blejski Otok, na której znajduje się Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Według legendy, dawniej znajdowała się w tym miejscu świątynia pogańskiej bogini Živy, zniszczona trakcie walk pogan z chrześcijanami. Odkrycia archeologiczne zdają się potwierdzać to, co głosi legenda – odkryto tam miejsce kultu pogańskiego i pozostałości przedromańskiej kaplicy. Wyjątkowe dla turystów znaczenie ma wybudowana w XV w., 52-metrowa wieża kościoła, a właściwie dzwon z 1534 r.- ponoć wystarczy w niego uderzyć, by spełniło się życzenie. Nie skusiliśmy się na wiosłowanie i odwiedziny na wyspie, ale podobnie jak w przypadku szczytu Kanin, znaleźliśmy kolejny powód, by do Słowenii wrócić.
Zwiedziliśmy za to Blejski Grad, czyli górujący nad okolicą zamek, który powstał jako rozbudowa, istniejącej wcześniej romańskiej wieży otoczonej murami i jest ponoć najstarszym zamkiem w Słowenii. Muszę przyznać, że przy zamku Ptuj, obiekt wypadł niezbyt okazale, ale położony jest bajecznie. Dziś mieści się tam muzeum, pracownia drukarska, restauracja oraz piwnica win, gdzie – jako wielbiciele tego trunku – musieliśmy dokonać zakupu. Z punktu widokowego na murach doskonale widoczne jest jezioro wraz z wysepką.
Istnieje możliwość zwiedzania zamku z polskojęzycznym przewodnikiem. I nie mówię tu o zatrudnieniu takowego człowieka. Wystarczy smartfon, dostęp do Internetu i skaner kodów QR, po zeskanowaniu których na ekranie Waszego telefonu wyświetli się polskojęzyczna wersja opisów poszczególnych części Blejskiego Gradu.
Największe wrażenie zrobiła na mnie skromna, ale niezwykle piękna kaplica św. Albina i św. Ignacego, znajdująca się na górnym dziedzińcu zamku. Została zbudowana w XVI w., a następnie ok. 1700 r. przebudowana w stylu barokowym.
Na tym samym dziedzińcu rośnie też winorośl, posadzona w 2011 roku z okazji obchodów 1000-lecia Zamku Bled, a będąca przeszczepem najstarszej, 400-letniej winorośli na świecie, wpisanej do Księgi Rekordów Guinessa, a znajdującej się w Mariborze.
Pogoda była co prawda niepewna, ale postanowiliśmy wspiąć się na jeden z kilku punktów widokowych, rozmieszczonych w pobliżu jeziora. Wybraliśmy Ojstricę (611 m n.p.m.). Spacer w górę zajmuje ok. 30-40 minut. Ścieżka początkowo jest dość łagodna i biegnie wśród drzew, ale na ostatnim odcinku pnie się dość stromo po skałach, więc warto zaopatrzyć się w sportowe obuwie. Klapkom i japonkom mówimy tu zdecydowane: „NIE!”. Ze szczytu Ojstricy roztacza się piękna panorama – obrazek iście pocztówkowy.
Piran, spacer po Portorož i Koper wieczorową porą
Nie mogliśmy sobie odmówić wizyty w jeszcze jednym miejscu, opisywanym jako słoweńska perła Adriatyku – Piranie, miasteczku malowniczo położonym na skalistym cyplu. Miejsce to jest oblegane przez turystów, a rejon starówki jest niemal wyłączony z ruchu pojazdów, dlatego jeśli poruszacie się własnym autem polecamy skorzystanie z dużego, wielokondygnacyjnego parkingu Garage Fornace (Fornace 23). Niedaleko parkingu znajduje się przystanek autobusowy, z którego regularnie kursują busy, bezpłatnie dowożące turystów do centrum Piranu.
Wysiedliśmy przy placu Tartiniego, pierwotnie będącego… portem. Miejsce to powstało w 1894 r., poprzez zasypanie wewnętrznej części basenu portowego, a nazwane zostało imieniem, pochodzącego z Piranu, skrzypka Giuseppe Tartiniego. Na placu znajduje się jego pomnik, a także oryginalne, XV-wieczne maszty, pierwotnie ustawione przy wejściu do starego ratusza.
W miasteczku wyraźnie widać wpływy weneckie i nic dziwnego, bo w 1283 roku miasto zdobyli Wenecjanie i aż do końca istnienia Republiki Weneckiej (1797 r.), wchodziło ono w jej skład.
Zwiedzanie Piranu warto zacząć od wizyty w punkcie informacji turystycznej, znajdującym się przy placu Tartiniego w neorenesansowym ratuszu. Można tam otrzymać bezpłatne materiały informacyjno-promocyjne, m.in. bardzo przydane mapki z listą atrakcji turystycznych. Ciekawy jest również sam budynek, powstały w latach 1877-79. Uwagę przykuwa portyk kolumnowy z płaskorzeźbą lwa weneckiego na fasadzie.
Najpiękniejszym budynkiem przy placu wydała nam się XV-wieczna kamieniczka zwana Wenecjanką, bogato zdobiona, z narożnym balkonem. Podobno to najwspanialszy okaz weneckiego gotyku w całym Piranie.
Obejrzawszy plac, zanurzyliśmy się w wąziutkie uliczki, błądząc nieco w ich labiryncie i podglądając z ciekawością skrawki życia mieszkańców, dotarliśmy do kościoła św. Jerzego. Z placu przy katedrze widać trzy kraje: Włochy, Słowenię i Chorwację. Sam budynek powstał w XVII wieku, w miejscu wcześniej istniejącej świątyni. Jego patronem został… patron miasta, św. Jerzy, który – według legendy – uchronił Piran przed nawałnicą. W 1608 r. obok kościoła wzniesiono 47-metrową wieżę, wzorowaną na wieży z placu św. Marka w Wenecji. Roztacza się z niej obłędna panorama miasteczka, widok na wybrzeże chorwackie i włoskie, a nawet… Alpy. Na szczyt wiedzie 146 schodów, a po drodze można oglądać mechanizm, znajdującego się na wieży zegara.
Nie mieliśmy na Piran zbyt wiele czasu, poza tym ja kiepsko znoszę nadmiar turystów i dzikie upały, więc… mamy po co tu wrócić – najchętniej poza sezonem. Umknęliśmy więc ponownie w labirynt uliczek, by dotrzeć do samego krańca cyplu, na którym leży miasteczko, a gdzie znajduje się latarnia morska, przy której wznosi się kościół Matki Bożej od Zdrowia. Urządziliśmy sobie spacer nadmorską promenadą, wzdłuż wybrzeża, po drodze sycąc oczy pirańską mariną. I tak dotarliśmy do Portorož.
Było to chyba jedyne, odwiedzone przez nas miejsce w Słowenii, które nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia. Pierwsze słowo, jakie przychodzi mi do głowy, gdy o nim myślę, to „blichtr”. I faktycznie coś w tym jest – Portorož to kurort słynący z ekskluzywnych hoteli, ulokowanych przy głównej ulicy Obala. Ma w sobie coś z Monte Carlo, więc jeśli lubicie taki klimat – warto zajrzeć.
Krążąc po Portorož, trafiliśmy na ruiny kościoła św. Bernardyna, znajdujące się tuż obok kompleksu hotelowego. Z całej budowli najlepiej zachowała się dzwonnica i kościelne prezbiterium. Taka mała, zaskakująca, historyczna perełka w „luksusowym raju”.
Nocowaliśmy w Koprze – mieście portowym, łączącym w sobie industrialny charakter oraz długą historię, której ślady można dostrzec na ulicach w postaci zabytków. Choć nie jest tak spektakularnie piękny jak Piran, od razu przypadł mi do gustu – poczułam się tam jak u siebie.
Nocleg mieliśmy zarezerwowany w Hostelu Sidro – Sveta Ana. Klimat szkolnej bursy, ale czysto, z prywatną łazienką i możliwością zamówienia śniadania oraz zarezerwowania za dodatkową opłatą miejsca parkingowego na terenie obiektu. Hostel położony jest w budynku Klasztoru Franciszkanów, goście mogą przy okazji zwiedzić wewnętrzny dziedziniec, na terenie klasztoru znajduje się też kaplica.
Pobyt w Koprze był chyba najleniwszą częścią tego wyjazdu – przestaliśmy gdziekolwiek gonić. W blasku zachodzącego słońca zdążyliśmy jeszcze ruszyć na spacer urokliwymi uliczkami. Bez mapy, ale dość szybko trafiliśmy na Titov trg – centralny plac starówki, przy którym znajduje się m.in. powstała w XV wieku loggia miejska, górująca nad placem Katedra Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny z ponad 40-metrową dzwonnicą, zwaną też wieżą miejską, z której można podziwiać miasto (niestety dotarliśmy za późno) oraz piękny Pałac Pretorów – współczesna siedziba ratusza. Stylistycznie loggia i Pałac Pretorów reprezentują gotyk wenecki, zresztą weneckich wpływów – podobnie jak w przypadku Piranu – jest w Koprze sporo.
Po tych architektonicznych zachwytach zdążyliśmy jeszcze ruszyć ulicą Kidričeva w kierunku Ukmarjev trg, a następnie wzdłuż nabrzeża dotarliśmy do plaży miejskiej. Misiek z przyjemnością zażywał kąpieli, a ja – zamoczywszy stopę, sztuk jedna – podziwiałam cudowny zachód słońca. Dzień zakończyliśmy w jednej z nadmorskich knajpek i z silnym postanowieniem przedłużenia pobytu w tym mieście o jeden dzień.
Dzień leniwca: spacer po Koprze – plażowanie w Izoli – degustacja wina – port nocą
Nie mieliśmy na ten dzień planu działania. Ot, posnuć się uliczkami Kopru, poczuć klimat miasta, ewentualnie udać się na plażę, choć plażowi nie jesteśmy zupełnie. Ale! Na początek kawa…
W nowy dzień weszliśmy, przekraczając Bramę Muda – jedną, z niegdyś dwunastu, bram prowadzących do miasta i jedyną zachowaną do dziś. Powstała w 1516 roku, wzorowana była na starożytnych łukach triumfalnych. Po jej przekroczeniu znaleźliśmy się na placu zwanym Prešernov trg, na którym podziwiać można najpiękniejszą fontannę w Koprze, powstałą w 1666 r. Fontannę da Ponte, stanowiącą małą replikę mostu Rialto z Wenecji.
Tuż obok, przy ulicy Župančičeva, wypiliśmy pyszną kawę i zjedliśmy croissanty. To właśnie tutaj poczułam, że można żyć inaczej niż stale biegnąc, że lokalsi budują wspólnotę w oparciu o małe rytuały jak codzienna poranna kawa w tej samej knajpce, okraszona chwilą rozmowy z sąsiadami i pracownikami sąsiednich lokali.
Koper w ciągu dnia nas zachwycił. Piękna architektura, urocze uliczki i autentyczność, której trochę mi brakowało w Piranie, gdzie wszystko wydawało się zrobione „pod turystów”. Tutaj wystarczyło wyjść z hostelu zanim ruszyła turystyczna masa, by zobaczyć… mieszkańców i normalne życie.
Uznaliśmy, że urlop byłby niepełny, gdyby nie było leżenia plackiem na plaży. Nie przepadamy za tego typu wypoczynkiem, ale Misiek uwielbia pływanie, więc ostatecznie 2-3 godzinki z książką, w cieniu i zanurzając co jakiś czas stopy w słonej wodzie, mogłam wytrzymać. Wybraliśmy się na plażę w Izoli (Svetilnik Beach Izola). Zaparkowaliśmy w miejscu zasugerowanym przez mapy Google i ruszyliśmy nabrzeżem. Nie będę Wam opowiadać jak cudownie było prażyć się na słońcu, bo mam wrażenie, że zniosłam to dzielnie tylko dzięki temu, że zawsze mam przy sobie coś do czytania.
Nie mieliśmy w planach zwiedzania miasteczka – kolejny powód, by wrócić do Słowenii – ale kończąc plażowanie, przeszliśmy się, górującym nad plażą parkiem, obok którego, na wzgórzu, znajduje się kościół św. Maura. Pierwsza świątynia powstała w tym miejscu w XIV wieku, obecny wygląd kościoła to efekt przebudowy w XX wieku. Tuż obok znajduje się 30-metrowa wieża z istryjskiego kamienia, zbudowana w 1585 roku. To znakomity punkt orientacyjny dla zwiedzających Izolę.
Po powrocie do Kopru, szybki prysznic i wizyta w winiarni Okusi Istre. Dopiero uczę się wina, Misiek je uwielbia. Nie mogliśmy więc odmówić sobie spróbowania win słoweńskich. Na degustację wybraliśmy się do winiarni, znajdującej się na terenie starego miasta. Po raz kolejny okazało się, że języki polski i słoweński nie stanowią bariery, z którą przedstawiciele obu krajów nie mogliby sobie poradzić. Misiek, choć po słoweńsku zna może ze dwa słowa, rozumiał niemal wszystko z opowieści przesympatycznego Słoweńca prowadzącego degustację w ojczystym języku i… rozumiejącego niemal wszystko, co mówiliśmy po polsku. W Okusi Istre mieliśmy okazję skosztować trunków z najbliższej okolicy, czyli od producentów działających w promieniu 20 km od Kopru. Zakupy były oczywistością.
Nie jestem fanką owoców morza, ale… w Koprze po raz pierwszy jadłam krewetki, które mi smakowały. I nie była to restauracja z gwiazdkami Michelina, ale foodtruck ustawiony na nabrzeżu, tuż nad wodą. Świetny klimat, pełen luz – dokładnie to, co lubię.
Dzień zakończyliśmy nocną obserwacją portu. Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale gapienie się na nocne, portowe przeładunki towarów działało na mnie uspokajająco. Mam wrażenie, że mogłabym tam tkwić godzinami…
Do zobaczenia Słowenio
Koper i zarazem Słowenię pożegnaliśmy poranną kawą z croissantem, w dokładnie tej samej knajpce, którą odwiedziliśmy dzień wcześniej. Żal nam było opuszczać kraj, który nas zauroczył i gdzie spędziliśmy najpiękniejszy dotychczas urlop w naszym życiu. Wiedzieliśmy jednak, że… na pewno wrócimy.