Nigdy nie rozumiałam fenomenu Bałtyku – zachwytu nad morzem, które mnie (mającej okazję widzieć je zaledwie kilka razy w życiu) zawsze wydawało się brzydkie, ponure, niedostępne albo oblepione taką chmarą turystów, że czułam się zmęczona samym patrzeniem na ten tłum. Jednocześnie miałam poczucie, że coś mnie omija, kiedy co roku odwiedzając Gdańsk, a więc będąc rzut beretem od Bałtyku, nawet nie wyściubiałam nosa na plażę.
Nie wiem skąd mi przyszedł do głowy Hel. Nigdy tam nie byłam. Rzuciłam tą nazwą bez większego zastanowienia, a czujny Misiek (kochający morze) natychmiast podchwycił temat. Następnego dnia wskoczyliśmy w autko i nim się porządnie obudziłam, już pędziliśmy wąskim pasem ziemi, kształtem przypominającym kosę.
Nie mieliśmy planu, nie mieliśmy „punktów do odhaczenia” z turystycznej listy. W ogóle nie jechaliśmy tam zwiedzać. Nie miało być zdjęć, postów, filmów… Pojechaliśmy zobaczyć morze.
A to… zachwyciło mnie po raz pierwszy (owszem, zdarzały się wcześniej magiczne zachody słońca, ale morze w wersji solo?!). Jakby nagle zmieniło swoje oblicze. Zaskakiwało barwą wody, przyjemnym pomrukiem i szumem, a pusta w styczniu plaża stanowiła gwarant spokoju. Pomyślałam, że mogłabym tak stać i patrzeć w nieskończoność. Czułam jak cała reszta świata, wszystkie codzienne sprawy schodzą na dalszy plan. Było tylko tu i teraz.
Pierwszy, bałtycki zachwyt.