Przyzwyczajamy się do tego, co znamy. Śpiewane wcześniej piosenki brzmią jakoś lepiej, na wydeptanych ścieżkach czujemy się pewniej, chętnie sięgamy po sprawdzone produkty. I nie ma w tym niczego złego – o ile to nam wystarczy.
Zazwyczaj oglądaliśmy Gdańsk z poziomu ulic Starego i Głównego Miasta, ewentualnie z wieży Bazyliki Mariackiej. I nic dziwnego, bo od kilku lat zatrzymujemy się w tym samym miejscu – w kwaterze, znajdującej się w starej kamienicy, skąd mamy widok wprost na Motławę. Lokalizacja idealna, bo stąd tylko rzut beretem do największych atrakcji turystycznych, są też przyzwoite połączenia komunikacyjne z innymi dzielnicami miasta. A jednak podczas naszej ostatniej wizyty, poczułam że ten bajeczny widok przestaje mi wystarczać.
Tak się złożyło, że kolega zaproponował nam wycieczkę po mniej oczywistych miejscach Gdańska, a jednym z nich była – znana części turystów, lecz nieznana mi (Misiek już tam wcześniej był) – Góra Gradowa, ufortyfikowane wzniesienie, gdzie dziś znajduje się punkt widokowy.
Miasto widziane z tej perspektywy zachwyciło mnie swoją nieidealnością. Wymuskane kamienice, stoiska z biżuterią i pamiątkami czy urocze knajpki najbardziej reprezentacyjnej części gdańskiego Śródmieścia wydały się nagle pocztówką, którą warto zobaczyć, nie zapominając jednak, że życie toczy się również, a może przede wszystkim, gdzie indziej.
To mgliste przedpołudnie na Górze Gradowej uświadomiło mi, że można latami oglądać zaledwie wycinek rzeczywistości, skupiając się na detalach. Wystarczy jednak zmiana perspektywy, by ujrzeć szerszy obraz, spojrzeć dalej. W tym momencie zrozumiałam, że wąskie ścieżki, którymi poruszałam się od lat, już mi nie wystarczą…
j.








