Ile czasu trzeba, by „odczarować” sobie obcy kraj, którego nigdy wcześniej się nie odwiedziło, ale który wydawał się nieprzyjazny i nudny? Cóż… czasami wystarczy kilka godzin.

Lubimy szufladki. Nie tylko te w garderobach, ale też te, które sami tworzymy w naszych umysłach. Pomagają nam w porządkowaniu świata. Z jakiegoś powodu Węgry trafiły w mojej głowie do szuflady z napisem „nudne, płaskie, nijakie”.
Pierwszy raz pomyślałam o tym kraju nieco inaczej kilka miesięcy temu, po lekturze książki Kingi Piotrowiak-Junkiert „Węgry. W objęciach Dunaju”. Perspektywa autorki – kobiety, w sercu której Węgry od dawna mają swoje miejsce – uświadomiła mi, że z niepokojącą łatwością operuję, niepopartymi doświadczeniem, przekonaniami. A co gorsza – trwam w tym wygodnym stanie. W końcu po co się męczyć, podejmując próbę weryfikacji tego, co się usłyszało?
A weryfikować warto. Króciutka, zaledwie kilkugodzinna wizyta w tokajskim regionie winiarskim (północno-wschodnie Węgry) wystarczyła, by wzbudzić we mnie zachwyt i ciekawość. Zielone wzgórza, wszechobecne winnice, słodkie wina odurzające kwiatowym zapachem, upał – jeszcze letni i pożółkłe liście, zwiastujące rychłe nadejście jesieni… scena jak z filmu. Tyle, że zamiast ogranej Toskanii, w roli głównej wystąpił Tokaj.
Wróciłam z tej wycieczki oszołomiona, z apetytem na więcej, ale i z odrobioną lekcją otwartości i pokory. Czasami warto otworzyć szufladę…


